2014-11-11

Odcinek 26. Will you send me an angel?


















usłysz głos z głębi siebie 
to wołanie twego serca 
zamknij oczy a odnajdziesz 
wyjście z ciemności



          Umieram. Każdy jeden mięsień ciała mnie boli, w gardle mnie drapie, jest mi zimno i gorąco równocześnie i zupełnie nie mogę oddychać. Leżę i nie mogę się ruszać, więc gapię się w sufit bezmyślnie albo zamykam oczy i sam siebie przekonuję, żeby zasnąć i nabrać sił. Ale nic z tego. Serce mnie boli, gardzioł mnie boli, płuca mnie bolą, brzuch mnie boli, głowa mnie boli i na dodatek łamie mnie w kościach. 
          Cierpię, a oczywiście nikt o mnie się nie martwi wcale i nikt się nie przejmuje, że mnie nie ma na treningu i że niewiele brakuje, a zejdę z tego żywota zupełnie i się będą mogli w najlepsze cieszyć wszyscy krewni i znajomi Klemensa. Nikogo nie interesuje mój los, więc sobie leżę sam jeden pod kołdrą i po prostu czekam na najgorsze. Pewnie nawet nikt nie zauważył, że zaniemogłem nagle na tej wczorajszej imprezie. Zamykam oczy i wzdycham, co łatwe nie jest, skoro mnie tak męczy katar i infekcja dróg oddechowych. Pociągam nosem raz i drugi, pomstując na to, że nikomu nawet na myśl nie wpadnie, żeby mnie przyjść odwiedzić i zapytać jak się mam. Jasne. Pewnie się jeszcze cieszą buraki i piątki przybijają jeden drugiemu, że miejsca będzie więcej w samolocie, gdy ja będę sobie samotnie kwiatki od dołu wąchał. O ile będę miał jeszcze zmysł powonienia na tamtym świecie, bo na razie się nie zanosi, gdyż wciąż siąkam i siąkam. 
          Teraz widać jacy z nich koledzy! Jak trzeba było skakać i honoru bronić drużyny w sobotę to każdy jeden mi rękę podawał i po plecach klepał, ale teraz się okazuje, że to prawda, co mówią, że prawdziwych kolegów to się poznaje w biedzie i nieszczęściu. Nikt nie przyjdzie, nikt nie zadzwoni wcale, nikt nie zapyta. Pies ze złamaną nogą nawet nie zajrzy do mnie i gdyby nie Ty jedna, to ja bym umarł tutaj w samotności jak nic i nikt by nawet o tym nie wiedział. Tak mi źle, a tu zero zrozumienia, zero szacunku i zero wsparcia jakiegokolwiek. Tak to ja z nimi mam. Baśka też nie lepsza. Nawet jednego smsa nie prześle! Pewnie! Ty jedna o mnie dbasz i o mnie myślisz. Jesteś moim aniołem i chociaż dalej nie rozumiem, co wczoraj w Ciebie wstąpiło z tym ryczeniem, to z ręką na sercu muszę powiedzieć, że już Ci zupełnie wszystko wybaczyłem.
          - Soku chcesz? – słyszę z kuchni. Ale nim zbieram się, by otworzyć usta, to Ty już sama mówisz, że pewnie, że chcę, bo sok malinowy na przeziębienie najlepszy. No przecież nie będę się kłócił. 
          Przykrywam się kocem po sam nos, bo od wczoraj cały dygoczę, ale niewiele to pomaga. Dalej mi zimno. Znowu wzdycham bezradnie, a wtedy słyszę Twoje kroki i po chwili Cię widzę jak wchodzisz. Stawiasz na stoliku parujący kubek, uchylasz okno, chwilę się jeszcze krzątasz po pokoju, a potem podchodzisz, nachylasz się nade mną i kładziesz chłodną dłoń na moim czole.
          - Pięknie! Witamy w Bombaju – stwierdzasz zatroskanym tonem, kręcisz głową, a potem mierzwisz mi włosy. – Dejvi, Dejvi. Gdzieś ty się tak wyszykował?
          Nawet gdybym chciał Ci odpowiedzieć, to nie mogę, bo całkiem straciłem głos i żaden dźwięk z moich ust nie chce się wydobyć. Robię więc smutną minę żałosną i rozkładam ręce w geście bezradności jak Titus po lądowaniu na setnym metrze. Przełykam ślinę i zaciskam zęby, bo czuję się, jakbym żywcem łykał pokruszone szkło. Taki biedny ja…
          - Kamil zaraz wróci to odwiezie cię do domu. Nic się nie martw.
          Dopiero teraz orientuję się, że Ty w dalszym ciągu do mnie mówisz, a ja leżę w Ciebie zapatrzony tak, że nic nie słyszałem. Tymczasem Ty już okno zamknęłaś, już usiadłaś przy stoliku i szykujesz mi właśnie jakieś lekarstwo na ratunek. Nie wiem, co to za pomysł, żeby chorego gdzieś wozić na takim zimnie. U Ciebie mi tak dobrze, że jakbym mógł wybierać, to właśnie tutaj bym chciał umrzeć. A co.




mędrzec rzekł, tylko unieś dłoń
a dosięgniesz zaklęcia
znajdziesz drzwi do ziemi obiecanej 
tylko uwierz w siebie 


          Mówiłem, że jeszcze nie wyzdrowiałem, ale nie. Kazali mi przyjść na trening. Jak dalej będę chory na Olimpiadzie w Soczi, to proszę nie do mnie wnosić pretensje. Opatulam się więc szalikiem z każdej strony, wysiadam z samochodu i idę. Oczywiście nie mogli wybrać innej skoczni, bliżej mojego domu albo fajniejszej, żeby choć raz pójść mi na rękę, o nie. Jak zwykle będziemy trenować na tej w Szczyrku ze wszystkich najdurniejszej. Ech. Przynajmniej chociaż odzyskałem głos. 
          Pod główną bramą czatują jacyś niewyżyci dziennikarze, dlatego sprytnie zachodzę ośrodek od tyłu i nim się głąby orientują kim jestem to ja już znikam po drugiej stronie ogrodzenia. Wszystko jest super hiper top-secret. Kruczek kategorycznie zabronił wszystkim redaktorkom przyłazić, a nawet Klakier dostał zakaz robienia zdjęć i wrzucania ich na fejsa. Będzie musiała poczekać kariera medialna, bo będziemy testować nasz super genialny turbo-sprzęt. Mnie tam to na rękę zupełnie, bo już mnie nudzą ci durni dziennikarze tym nieustannym wypytywaniem o Klemensa. Co ja jestem? Matka Teresa Pocieszycielka? Moja wina, że sztab trenerski mój talent bardziej docenia? Widocznie mają powody. Przecież nie od parady nasz Łukasz jest najważniejszym szefem, a właśnie dlatego że się najlepiej ze wszystkich zna. Ale nie, bo każdy jeden mądrzejszy! A że krzywo skaczę, a że za wysoko, za bardzo do góry, za bardzo w bok i w ogóle całkiem źle, zupełnie do kitu. A kto ze wszystkich najlepiej w sobotę skakał to już nie raczą przypomnieć, bo po co.
          Wchodzę do szatni i przebieram się w kombinezon raz dwa, żeby czasu nie marnować. Potem wyciągam z torby mój specjalny olimpijski kask i przyglądam mu się przez chwilę z zadowoleniem. Nikt mi nigdy nie zrobił fajniejszego prezentu, wiesz? Aż się uśmiecham, jak sobie przypominam, że Ty specjalnie dla mnie zrobiłaś projekt, wybrałaś kolory i w ogóle wszystko. Piękny!
          - Te Mustaf! – odzywa się Jasiek. Ten matoł to zawsze pierwszy do wszystkiego jak na zawołanie. Szczególnie jak nie potrzeba. – Jeszcze se portki spraw góralskie do kompletu. Poproś Marcyśkę, to ci wyhaftuje.
          - Sam sobie na czole wyhaftuj! – odgryzam się natychmiast. – Orle gniazdo!
          - Ale przecież ty nie jesteś góralem – wtrąca durny Skrobot. – Czemu masz na kasku parzenicę?
          No i weź gadaj z burakami o sztuce.
          - A Klakiera nie ma? – szybko zmieniam temat.
          - Yyyy… Klakiera?
          - Macieja… – poprawiam się, machając dłonią. – Mylą mi się te koty.
          - Maniek się spóźni – ogłasza Pieter, wiążąc sznurówkę. – Przeciągnęła mu się ta sesja zdjęciowa. 
          Cały Klakier. Nic tylko bić brawa. Rozumu to taki chyba w ogóle nie ma, skoro się godzi na takie durnoty. Głupota medialna go za fraki złapała i mózg mu wyżera komórka po komórce za pomocą fleszy. Nic dziwnego, że chyba nawet Baśka kujonka go olała i woli w Krakowie nad książkami ślęczeć niż się z takim cudakiem męczyć. A ten, jak dureń ostatni, facjatą do każdej kamery na skinienie palca świeci i wkrótce to będzie stałym ekspertem telewizji śniadaniowej albo jurorem w „Tańcu z gwiazdami”. A jak głupia Baśka zmądrzeje, to go całkiem kopnie w tyłek i wtedy chyba mu już tylko casting w RMFie zostanie albo w innym brukowcu, bo drugą taką durną znaleźć to prawdziwa sztuka.
          Zapinam kurtkę, biorę nasze super specjalne rękawiczki, chwytam narty, sprawdzając po raz kolejny te nasze nowe, tajne zapięcia do wiązań i idę powoli na górę. Nie śpieszy mi się, bo wymyślili, że będziemy dzisiaj skakać z najniższej belki, co mi się nijak nie podoba, bo co za przyjemność ledwo przeskakiwać bulę? No, ale co kto lubi, o gustach się nie dyskutuje. 
          Zatrzymuję się obok Sobczyka, bo właśnie Kamil leci i ląduje. 
          - O cholera – szepcze drugi trener z uznaniem i natychmiast coś tam sobie notuje, a ja gapię się dalej jak Mistrz Świata, ale nie Polski, schyla się spokojnie i odpina narty.
          Chyba mu, kurde, nie powiedzieli, że z startował z najniższej belki.


oto jestem
czy ześlesz mi anioła
oto jestem 
w krainie porannej gwiazdy



          - Stefek nam pecha przynosi – ogłasza głośno Żyła i prawie w tej samej chwili frunie w jego stronę butelka z wodą. A mówi się, że taki Hula spokojny. Pieter się oczywiście uchyla na czas, więc w czerep dostaje Klakier. Może i dobrze, bo mu ze łba bzdury się wybije. W każdym razie odkleja się matoł od swojego turbo-telefonu i robi groźną minę, a przynajmniej próbuje, bo to w końcu Klakier. Wszystkie geniusze ze śmiechu się krztuszą, bo ubaw po pachy, nie ma co. Aż dziw, że ich jeszcze do kabaretu nie wzięli wszystkich po kolei. 
          - Pogięło was?! – drze się tymczasem Klakier retorycznie, ale nikt specjalnie nie zwraca na kocie humory uwagi, bo żeśmy się już zdążyli przyzwyczaić. Tylko Jasiek szczerzy głupio zęby, jak zwykle.
          - No co? A jak inaczej wytłumaczyć? – kontynuuje swój wywód Żyła jak gdyby nigdy nic. – W Kuusamo raz: Stefan prowadzi, konkurs odwołali. Dwa to Zakopane. Stefcio dobrze skoczył, to co? Niespodzianka! Wszyscy od nowa startujemy! W Japonii też się ostatnio nikomu nie poszczęściło wcale. A zaraz nam anulują samolot i będziemy se chyba tutaj skakać z ławki na ławkę, a nie na skoczni…
          Wstaję z podłogi, bo już nie wytrzymam dłużej z takimi cymbałami. Ja to mam szczęście wyjątkowe zawsze, wprost wyśmienite. Ciekawe jak zdążymy na konkurs? Trenerzy sobie sami samochodami pojechali do Niemiec, mnie samego z debilami zostawili i świetnie. Nic tylko bić brawa. Może sobie teraz Skrobota wystawią do konkursu jak nas nie będzie? Wzdycham i podchodzę do tablicy elektronicznej, przy której stoi Kamil i gapi się w wyświetlany rozkład lotów jak Sobczyk w zepsutą krótkofalówkę. Pięknie! Utknęliśmy chyba na amen. 
          - I co teraz? –pyta się mnie Szanowny Pan Magister i gapi się na mnie, jakbym to ja był mistrzem świata i wiceliderem klasyfikacji generalnej. I tak to ja mam. Całe życie z idiotami. 
          - Trzeba zadzwonić do trenera – mówię, bo ktoś w końcu powinien przejąć dowodzenie i zacząć używać szarych komórek w celu słusznym, a nie na ozdobę. 
          Odchodzę na bok, żeby mi matoły rozmowy nie zakłócały, bo przecież nie ma wcale na durnotę czasu. Już za parę godzin treningi oficjalne i kwalifikacje do zawodów, a my dalej rzędem siedzimy na krakowskim lotnisku i nic o niczym nie wiemy. Próbuję raz dzwonić, drugi, siódmy i dziesiąty, ale nasz trener kochany telefon ma zajęty i odebrać nie raczy. Świetny moment sobie znalazł na pogaduszki. Idealny. Wracam do towarzystwa, a ci dyskutują w najlepsze o niczym. Jeden przed drugim wzrusza ramionami i macha rękami, bo przecież każdy myśli, że jest najmądrzejszy. Kamil wzdycha raz po raz i co dziesięć sekund sprawdza czy napis na tablicy się nie zmienił. Pogoda dobra, warunki świetne, wszystkie inne samoloty startują i lądują, a nasz nie. I nikt nas nie raczy poinformować czemu. 
          Patrzę się na nich chwilę, a potem wzdycham i idę się do informacji wywiedzieć co się dzieje. Jak zwykle zawsze ja za wszystkich matołów muszę myśleć równocześnie. A czy mi płacą za opiekę całodobową nad grupą niebyt ogarniętych skoczków? Oczywiście, jak na złość, sznurek ludzi się ciągnie do okienka, bo tacy to chyba nic do roboty na lotnisku nie mają tylko stać rzędem z durnymi kłopotami w kolejce. No, ale co ja zrobię? Czekam. Czekam. Skaczę z nogi na nogę. Czekam. Znowu do Łukasza dzwonię, ale nic. Czekam. Zaraz mnie chyba piorun strzeli, bo ja tu mam ważne problemy sportowe, a nikt się tu wcale tym ani trochę nie przejmuje w tym Krakowie. A potem się szczerzyć do telewizora to pierwsi. No kurczę! Przecież ja tu korzenie zapuszczę! Z matołów żaden do pomocy nie przyjdzie i takie to ja mam życie. Wszystko zawsze muszę robić sam.
          No w końcu jestem. Tłumaczę spokojnie pani w okienku krótko i zwięźle, w jakim to się położeniu znajdujemy beznadziejnym i uprzejmie ją proszę o jakieś wyjaśnienia, dlaczego wszyscy podróżni już dawno polecieli, a my nie. 
          - Samolot z powodu awarii nie dotarł z Wiednia do Krakowa – mówi pani do mnie. – Bardzo mi przykro. 
          Świetnie. Po chwili się jeszcze dowiaduję, że następnego samolotu nie ma i raczej nie będzie, bo operator nie jest w stanie przygotować kolejnego tak już na gwałt. Na dodatek zepsuta maszyna blokuje pas startowy, a wyszykowali tylko jeden. Operator się nie przygotował, przeprasza serdecznie i ubolewa, bo strasznie mu teraz żal. Jasne. Sam w domu sobie siedzi, to mu dostać się do Niemiec wydaje się zbędne, a my się martwmy sami.
          Wracam, a matołów nie ma. Bagaże sobie leżą same, a tych nie widać nigdzie, bo co się będą przejmować? Ciekawe gdzie poleźli. Rozglądam się wokoło i w końcu dostrzegam Klakiera. Stoi jak durny i do aparatu się szczerzy, robiąc sobie zdjęcia z jakimiś małolatami. Pewnie! Taki to nie ma problemów żadnych! 
          - Gdzie reszta?! – pytam ostro, bo nie mam czasu jeszcze idiotów pilnować przecież. Te panny nieletnie chyba też i ze mną zrobić zdjęcie chciały, ale widocznie zmieniły zdanie, bo widząc moją minę szybko sobie poszły. – Samolotu nie ma, ale widzę, że nikt się tutaj nie martwi. 
          - Kamil coś z Kruczkiem i Prezesem ustala. Piotrek dzwoni do żony. Jasiek poleciał się awanturować, więc Stefan pognał za nim, żeby go uspokoić. A ja zostałem pilnować bagaży.
          No właśnie widzę. Wzdycham cicho, zęby zaciskam, krzyżuję ręce na piersiach i siadam obok swojej walizki obrażony. Bo czemu niby ja mam o wszystkim myśleć? Płacą mi dodatkowo? Jak zamkną matołów za zakłócanie porządku to wcale nie będę reagował. Sami się proszą!
          Po chwili wraca Pan Magister, a za nim Pieter wielce czymś wzburzony.
          - Moglibyśmy polecieć prywatnym samolotem! – ogłasza Żyła. – Może nawet na kwali byśmy zdążyli! Tylko nie ma komu zapłacić za taką podróż!
          - Że co? – pyta Klakier głupio.
          - Związek nie ma wolnych środków – wyjaśnia Kamil i wzrusza ramionami bezradnie. – Wygląda na to, że dziś nic nie zwojujemy.
          - Chyba że ściepę zrobimy! – śmieje się Pieter. – Albo na kredyt polecimy i się umówimy, że jak któryś wygra, to oddamy co do grosza.
          Ciekawe czemu się tak gapi na Kamila.
          - Ja to załatwię – mówię po chwili, a wszyscy geniusze w śmiech. 
          - Słyszeliście?! Mustaf zamierza w Willingen wygrać! – rechocze Żyła i zaraz zaczyna od nowa całą historię relacjonować, bo akurat wrócili Ziobro i Hula. 
          A ja matołów ignoruję, trzy kroki odchodzę na bok i dzwonię do sponsora. No co? Majtkowy kolor wcale nie jest taki zły.




mędrzec rzekł, idź tą drogą 
by cię wiódł światła blask
wiatr ci będzie wiać w twarz



--
Już niedługo skoczna karuzela się zacznie!
Pozdrawiam wszystkich, którzy jeszcze są, mimo że nas ze Złośliwcem tyle czasu nie było!
Dziękuję tym, którzy dzielnie kibicowali w pisaniu :)
Aria